Dziwne przypadki z elementem latająco - niechcianym
|
2008-01-01, 21:27:11
Post: #1
Dziwne przypadki z elementem latająco - niechcianym
|
|||
|
|||
Samochód zgrabnie podjechał przed dom. Marzena wyciągnęła kluczyki ze stacyjki.
- No jesteśmy w domu moi kochani. - Wreszcie - sapnął siedzący za nią Małolat. - Ja pierwszy na kompa - dokończył po chwili milczenia,dowrzeszczając tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Jak dobrze w domu, miałaś rację mówiąc, że powinniśmy wracać przed czasem. Zobacz, znowu chyba będzie padać - odezwała się mama Marzeny, siedząca obok. - No â rzuciła jej. Wprowadziła samochód do garażu z cichym westchnieniem zadowolenia. Na myśl o swoim urlopie w apartamencie nad jeziorem, aż się wzdrygnęła. Zimno, i totalna nuda. Zmarzła tam zupełnie. Jeszcze takiego pecha nie miała. Pogoda zupełnie nie dopisała. I ta cholerna wilgoć, wyłażąca z każdego kąta. Wciskała się wszędzie i we wszystko. Rano wilgotny stanik, a ciałko po śnie pod kołderką i kocykiem domowym, takie rozgrzane. Obrzydliwość. Nigdy nie miała skłonności sado-maso. Hotel też się już jej nie podobał. Dobrą, rodzinną atmosferę tworzy personel hotelu. A wymieniono go, co do sztuki .Nie było już jej ulubieńca pana Kazia. Rewelacyjnego barmana o najwyższych kwalifikacjach, stołków przy barze i nie dość tego, to zrobiono zakaz palenia w restauracji. Ani wypić, ani pogadać, ani zapalić. - Kurcze, w końcu pojechałam na urlop do luksusowego hotelu, a nie do więzienia o zaostrzonym rygorze- mruknęła ze złością pod nosem. Machnęła ręką, na wspomnienie wczorajszego pobytu nad jeziorem. Otworzyła bagażnik. - O rety, to trzeba rozpakować - powiedziała, zwracając się do syna. - Nawet udało nam się ten cały majdan wepchnąć do bagażnika - dodała po chwili, raczej do siebie. - Się robi mamusiu. Następnie Małolat zwinnie chwycił dwie duże torby i ruszył do domu. Po dziesięciu minutach wszystko leżało już byle gdzie, byle jak, na środku korytarza w odgłosie włączanego kompa na piętrze. - Dzięki synu. - Nie ma za co. W domu było też zimno, ale już nie czuła tej wilgoci. Pierwsze kroki skierowała do pieca. Z radością go włączyła, by za chwilę usłyszeć znajomy trzask w kaloryferach, oznajmiający, że zaczynają grzać. Z błogością rozejrzała się po domu. Nawet nie był w stanie ją wkurzyć ten bagażowy bajzel. Szybko uporała się z rozgardiaszem. Zrobiła kawę, włożyła filiżanki na tacę i pomknęła niczym szczęśliwa sarna na taras. - I co mamusiu? Nie lepiej tu? Tyle kasy za dobę, żeby w pokoju siedzieć. Zupełny bezsens- wysapała zadowolona. Nie zdążyła doczekać się odpowiedzi, bo na balkon weszła ciotka, letnia rezydentka w domu Marzeny. - Pszczoły latają w suszarni- oznajmiła spokojnie. - Z dworu chyba wleciały - dodała z wahaniem. - Chyba z dworu, tak mi się wydaje. Dopowiedziała po chwili. - Tylko one takie jakieś zmutowane i głośne. Idź no Marzena i zobacz. - Ok. To chodź cioteczko, zobaczymy co to. Zeszły na parter do suszarni. Pewnie otworzyły drzwi, po czym zaraz je niepewnie zamknęły. - Kurcze co to? Widziałaś te trzy dziurki w suficie? Tamtędy chyba włażą - wyszeptała Marzena, głosem raczej pokornym i cichym. Jakby się bojąc, że inwazjowiczki czy też inwazjowicze - w końcu nie była pewna ich płci, ją usłyszą. -Czekaj, trzeba je utłuc Marzena, lecę po packę na muchy. Jak powiedziała, tak zrobiła, wracając w tempie rakiety odrzutowej. - Myślisz, że to wystarczy?- Z niedowierzaniem spytała Marzena. - Otwieraj- z miną Napoleona przed wygrana bitwą zakomenderowała cioteczka. Powolutku Marzena zaczęła naciskać klamkę, wsłuchując się uważnie w ciszę przerywaną odgłosem latających owadów. Weszły. Marzena stanęła i osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w sufit. Cioteczka z rozmachem zaczęła walić trzepaczką, gdzie popadnie. Biorąc pod uwagę jej wiek, Marzena z podziwem patrzyła jak kolejny owad trupem ściele podłogę. - Ja sobie wypraszam, ja sobie nie życzę, żeby one tu właziły- sapała trzaskając żaluzje, gdzie skryła się część owadów. - No, już chyba wszystkie- szepnęła Marzena, rozglądając się wciąż podejrzliwie. - Patrz - wrzasnęła ciotka, one ciągle tam wyłażą, to trzeba zatkać jakość. - No trzeba. Tylko jak. Choć pozamiatamy i polecę po pomoc sąsiedzką. Marzena jednak poleciała najpierw po łopatę i miotłę. Zamiotły, to co ubite leżało. Było tego bardzo dużo. Do tego się jeszcze ruszało. Zwinnym ruchem wybiegła do ogrodu i zakopała w ziemi. - Jezu, chyba nie wylezą?- pomyślała spanikowana. Na wszelki wypadek poskakała kilka razy po mogile. Wróciła do domu. - Zamykaj drzwi. Idę po sąsiada. Widziałaś jakie to wielkie? Te mutanty, to jednak nie pszczoły. Co prawda w paski żółte, ale za duże. - Może to osy? - Nie. Osy są mniejsze. Marzena przypomniała sobie, jak w zeszłym roku, zrobiły sobie gniazdo w ścianie budynku. Wieczorem zauważyła, jak osy rzędem wlatują w ścianę. Zawołała męża, który zaraz poszedł po silikon mówiąc: - Nic nie dotykaj. Trzeba dziurkę zalepić i zdechną tam. - A jak w chałupie wylecą? - Niemożliwe. Spokojnie. - No pewnie. Spokojnie. Akurat. Ciekawe, jak głęboka jest ta dziura? - Pomyślała wtedy i rozejrzała się za czymś cienkim i długim. Znalazłszy kijek bambusowy, który się idealnie nadawał do celu, jaki mu przeznaczyła, podeszła na metr od otworu, wkładając koniec bambusa w dziurę. Chyba jednak je wtedy nieźle wkurzyła .Wylatywały wściekłe, jak Messerschmitty. Ledwie zdążyła czmychnąć. Po chwili wrócił mąż. Spojrzał ,pokręcił głową i spytał: - I jak teraz mam zalepić? Musiałaś tam grzebać? - Nic takiego nie zrobiłam- z miną dziecka złapanego na psocie odpowiedziała. - Ja tylko tam kijaszek cieniutki włożyłam. Ale one chyba wizyt ociemniałych nie lubią. Dopiero późnym wieczorem udało się zalepić otwór i był już spokój. Marzena dobrze zapamiętała, że się ich nie rusza, bo tego bardzo nie lubią. Jak sobie o tym przypomniała, oparła się o drzwi suszarni, jakby się bała, że je wyważą. -Nie otwieraj ciotka, idę po pomoc. Po chwili znalazła sąsiada. -Dzień dobry. Pomocy! Mutanty mnie w domu zaatakowały. Wielkie w paski żółte, takie trudne do dobicia. Sufitem wyłażą. Weszły chyba od sąsiada, od strony starych okien - wypaliła to wszystko na jednym dechu. Nabrała powietrza i zapiszczała: - Może pan biednej pomóc? Sąsiad nie wykazywał specjalnego entuzjazmu. Pokręcił akrobatycznie głową, po czym powiedział: - Boję się pszczół i kobiet - roześmiał się. Zgasił papierosa. - Chodźmy zobaczyć co to- dodał. Najpierw weszli na działkę sąsiada. Szybko znaleźli szparę, którą owady dostawały się do wnętrza budynku. -E tam, trzeba tylko zatkać tu, o gdzie guma się rozeszła. Widzi pani? Drugi otwór w budynku też trzeba zalepić i po kłopocie. - Pani mi pokaże, trzeba w środku to obejrzeć. Na mój gust, to są szerszenie. Teraz nie ma co tu robić, bo mnie zaatakują - powiedział zapalając następnego papierosa. Marzena skocznym ruchem pokazała usłużnie drogę do domu swojemu wybawcy. - Jejku, jak dobrze mieć sąsiada - zanuciła pod nosem wesoło. Jej wesołość zaczęła zanikać w miarę zmniejszania się odległości do drzwi, za którymi siedział, a raczej latał z hukiem i łomotem jej kłopot. - Słyszy pan? - Przytknęła ucho do drzwi. - Proszę się odsunąć i otworzyć drzwi - powiedział spokojnym, aczkolwiek stanowczym głosem. Marzena podała packę na muchy i skwapliwie się odsunęła. Sąsiad wszedł. Czujne oko obserwowało go z bezpiecznej odległości trzech metrów. Tak sobie wykombinowała, że chyba nie mają takiego przyspieszenia i sterowania, jak bomby lotnicze i jest po prostu bezpieczna. Sąsiad zaczął taniec z packą, dokładnie jak jej cioteczka. Wił się jak węgorz w soli. Wszystko szło w miarę dobrze do momentu, kiedy podskoczył i trzasnął wyłażącego owada z dziury na suficie. Ta nagle powiększyła się i wyleciało z niej stado, gotowe i zwarte do ataku. - Atak! Odwrót sąsiad! Szybko!- Wrzasnęła Marzena. Wyskoczyli w takim tempie, że spokojnie mogli pobić rekord świata w biegu na 100 metrów. - Ech, niepotrzebnie ją trafiłem przy tej dziurze. Wkurzyły się, trzeba odczekać. Niech mi pani da ten płyn na komary i kleszcze, to im tam siknę. - Proszę. Może jednak lepiej nie otwierać? Może to za słabe, albo nie lubią tego zapachu, albo nie daj boże pobudzi je jeszcze bardziej? O matko jedyna! Pamięta pan ten horror o insektach? One były takie inteligentne i zorganizowane i od wszystkiego rosły!! !A ja też jakoś pachnę. Może mają alergię na Chanel ? â Marzena wyrzucała z siebie słowa jak karabin maszynowy. Poczuła się tak jakoś nieswojo. Nogi zrobiły się miękkie, a ucho przytknięte do drzwi słyszało tylko szarżę owadów. Mimo ostrzeżeń sąsiad z bojowym mruknięciem wskoczył do środka, rozpylił całą butelkę płynu i ostro trzasnął drzwiami. W efekcie, obydwoje przesiedzieli pod drzwiami z piętnaście minut, dusząc się od smrodu, środka wydostającego się szparami w drzwiach. - A nie mówiłam? Ten płyn nas tak załatwił. Im ma się dobrze. Pan słucha...jak bombowce latają- stwierdziła Marzena z żalem. - Ma pani coś, żeby tę dziurę zatkać? - Zaraz poszukam w pomieszczeniu gospodarczym, ale raczej czarno to widzę. Niestety, z tego co przyniosła nic się nie nadawało. Sąsiad odlepił się od drzwi, zapalił kolejnego papierosa i nie wyjmując go z ust powiedział, że zaraz wróci i coś odpowiedniego przyniesie. Marzena trzymając na wszelki wypadek drzwi, patrzyła prawie ze łzą w oku , jak jej wybawca się oddala. Sama też się w końcu odkleiła od tych nieszczęsnych drzwi, mrucząc pod nosem: - Kurcze, stanowczo za dużo horrorów oglądam o insektach. Westchnęła ciężko i powolnym krokiem polazła na piętro.Weszła na balkon. Siedzące panie w osobie mamusi i cioteczki , skierowały na nią wzrok z dużą ciekawością. - I co?- krótko spytała mamusia. - A więc tak. Mamy szerszenie. Zaraz sąsiad przyjdzie z pomocami jakimiś, co by to zatkać i mam coś kupić na szerszenie, to wieczorem jak pójdą spać, to je spryska - wyrzuciła z siebie szybko, po czym zakręciła się na pięcie i pobiegła z powrotem. Po pół godzinie otwór został porządnie zamknięty. Nic nie latało, tylko było słychać takie dziwne chrobotanie. Zaczęło padać. Na konwersację z sąsiadem już nie było czasu, bo w sumie oderwała go od kładzenia glazury. Chciała wręczyć sąsiadowi dwa piwa, ale ten uniósł sie honorem i ledwie udało jej się, wcisnąć mu jedną butelkę gorzkiego napoju. Marzena zaczęła się uspokajać, nogi przestały być takie miękkie. Papieros odświeżył jej na tyle pamięć, że sięgnęła po notes i znalazła numer telefonu do pszczelarza. Poznała go sześć lat temu, kiedy wielki kokon pszczół zwisał z orzecha sąsiada nad jej działką. Zadzwoniła po Straż Pożarną. Przyjechali wielkim, pięknym wozem strażackim, budząc zaciekawienie sąsiadów. Wysiadło z niego kilku chłopów, jak dęby. Wielcy, silni i pewni siebie. Po godzinie siedzieli obolali i spuchnięci pod płotem, a Marzena biegała ze szklanką, serwując zmęczonym, wapno przeciw alergii. A kokon jak wisiał, tak wisiał, tyle że ruszał się tak jakość dziwacznie, rozjuszony nieźle. No i tak sobie posiedzieli jeszcze dość długo przychodząc do siebie po przegranej bitwie. Wieczorem ściągnęli pszczelarza. Widok był niesamowity i zabawny, biorąc pod uwagę to, co przedtem rozbawiona gawiedź zobaczyła. Po tych wygibasach i tańcach strażaków, facet spokojnie postawił ul pod orzechem i dłonią zachęcił pszczoły do wejścia w niego. A one spokojnym lotem go posłuchały. Niesamowity widok zaiste. Z ufnością wykręciła numer. Niestety nieaktualny. To ją nie zniechęciło. Po paru próbach i rozmowach , zdobyła numer komórki do niego. Wszystko streściła, na ile oczywiście umiała w skrócie opowiedzieć. Diagnoza zaoczna się potwierdziła, brzmiała- szerszenie. Umówili się na wieczór. Uspokojona usiadła na kanapie, nalała sobie i mamusi po kieliszku czerwonego wina i włączyła telewizor. Rozpoczął się właśnie mecz Ligi Światowej USA-Polska. Wtopiła się w ekran, zapominając o bożym świecie. Obie drużyny grały rewelacyjne,dostarczając kibicom niesamowitych emocji. Ze świata sportu wyrwał ją głos syna. - Jejku, co tu taki wrzask ? Nie słyszycie dzwonka? Pan przyjechał do szerszeni. Marzena z wielkim trudem oderwała się od ekranu. - Mamo, dokładnie oglądaj. Potem mi opowiesz. Aż żal odchodzić. - Tylko nie podchodź za blisko, żeby jakiś cię nie użądlił. - Spoko mamuśka. Chwyciła w biegu klucze i pognała galopem do furtki. - Witam pana â pisnęła radośnie. Nie wiadomo czy ta radość była spowodowana wygrywaniem seta przez naszych, lampką alkoholu, czy po prostu zobaczyła koniec swojego owadziego problemu. - Dzień dobry pani. Zaraz wszystko wyjmę z samochodu i proszę mi pokazać, gdzie one z zewnątrz wchodzą.- Odwrócił się i podszedł do bagażnika. Marzena patrzyła na jego plecy myśląc intensywnie, marszcząc przy tym zabawnie brwi. Była to oznaka , że nachodzą ją głębokie refleksje. No cóż, Wiedźmina to on nie przypomina. Ale chociaż, żeby skuteczny był - pomyślała, opierając się o płot. Co prawda z lekkim niepokojem patrzyła na to co wyciągnął. Jakiś spray z długą końcówką i kapelusz, który zaraz włożył na głowę. - Kurcze tylko tyle? Rozczarowana westchnęła. Jakieś działo z wielką lufą albo wielkie mieczysko, albo coś.....A tu tylko spray na te bombowce? Łe.... - No cóż i Wiedźmini muszą iść z postępem. Chemia to wielka broń. Ale chociaż dla tradycji , by sobie coś z rynsztunku założył na siebie. Szkoda, wielka szkoda - pomyślała znowu z ogromnym żalem, przymykając oczy i w wyobraźni ściągając plik z fotą filmowego Wiedźmina. - No to jestem gotowy. Idziemy. Tylko poproszę latarkę i drabinę. - Wszystko mam przyszykowane. Proszę. Latareczka, tylko taka jakaś maluśka. - Starczy dziękuję - nachylił się i podniósł wcześniej uszykowany sprzęt pierwszej pomocy. Po krótkiej szarpaninie z bramką sąsiada, weszli. Marzena pokazała ręką, skąd wylatują i wlatują owady. Przy okazji słuchała uważnie o zwyczajach szerszeni. Taki to może dziabnąć trzy razy. Skutki mogą być fatalne. Mnie też raz jeden tak załatwił. Zesztywniałem od karku, po stopę cały. A dostałem w plecy - opowiadał ten współczesny Wiedźmin, przy jednoczesnym wtykaniu tej końcówki spray w szczeliny, a było ich kilka. - No koniec. Zrobione. Idziemy zatkać dziurę od środka. - A jak one tam, potraktują to, jak wyjście awaryjne i wylecą?- Wydusiła z siebie przerażona Marzena. - Spokojnie. Więcej zaufania proszę - odpowiedział uśmiechając się tak jakość filuternie czy też może z politowaniem. W suszarni panowała cisza. Płytka zatykająca otwór, podparta długim drągiem, stała nienaruszona .Nie słychać też było już tego chrobotania. -One już są martwe. Proszę się nie bać. Dziura została odsłonięta. Była dużo większa i coś z niej zwisało. Poświecił sobie latarką i pogmerał w dziurze patyczkiem. - O! Tutaj jest cały kokon. Zszedł z drabinki, podsuwając jej pod nos płytkę ściągniętą z dziury. - Proszę. To są larwy. Wielkie, białe i takie obrzydliwe leżało i się nie ruszało. Pierwszy raz, widziała larwy tej wielkości. Odsunęła się ze wstrętem. - A pfuj...co za obrzydlistwo. A toto nie ożyje czasem?- Spytała niepewnie. - Nie - roześmiał się rozbawiony. - Proszę spojrzeć , one wszystkie są już martwe. - Acha â tyle wydusiła inteligentnie z siebie, na wszelki wypadek odsuwając się o metr. - I co teraz?- Dodała. - No, tą pianką zalepię, a jutro tylko trzeba ją równo przyciąć do sufitu i na zewnątrz również. - Ok. Niech sobie to robi mąż, jak wróci. Ja tam niczego przycinać nie będę. Może jakieś Zombi one, albo co? Rozbawiony już nieźle, zaczął chichotać pod nosem. Wszedł na drabinkę i tą długa końcówką wlewał piankę do dziury. Za chwilę trochę jej wylazło, wypinając się do świata, niczym brzuch piwosza. Posprzątał suszarnię, wyszedł na podwórko mówiąc: - No to zrobione. - Ile się należy? Po dłuższym namyśle podał cenę, którą Marzena z nadwyżką podała. - Ja mam prośbę. Jakby pan zmieniał numer komórki, proszę o mnie nie zapomnieć i mi ją podać. - Nie. Numeru nie zmieniam. Zawsze mam ten sam. Uspokojona tym wyjaśnieniem, pożegnała się ze współczesnym Wiedźminem, który odjechał czerwonym autem, marki niewiadomej. - Ech. Na koniu powinien tu przycwałować...parsknęła śmiechem z własnej głupoty i weszła do domu. - UWAGA!!!- Wrzasnęła.- Sytuacja opanowana. Szerszenie legły martwe. - Jaki wynik meczu?- dodała zaraz, przypomniawszy sobie, co przerwała. - Trzy do zera dla naszych- odpowiedziała mamcia. - Super! Co za dzień. Do Agi sobie dyrdnę, to się trochę rozładuję - śpiewnym głosem sobie zanuciła. Chwyciła za komórkę, wykręcając znany numer. - Agula? - No. Jak tam urlop koleżanko? - Lepiej nie pytaj. Katastrofa .Gdybym miała hemoroidy, toby szły przede mną i mi drzwi otwierały. Ale słuchaj, to jeszcze nic, co ja tu przeszłam, słuchaj i nie rżyj tak. - Sorry, te hemoroidy sobie wyobraziłam. Opowiadaj. Po trzydziestu sześciu minutach rozmowy o szerszeniach, tak jakość ją naszło i wypaliła: - Ty Aga, kurcze to jakby coś, to taka mogiła zbiorowa w tym suficie. Może jakiś krzyż tam na tym suficie powiesić? Przyjaciółkę chyba przytkało, bo zaległa cisza. - Że co? - rechotała, jak ta głupia.- Ty chyba masz pierdolca umysłowego - dodała w wolnej chwili od rechotu. - No, chyba tak â odpowiedziała rozbawiona Marzena i pomyślała - czy aby ten pierdolec nie jest zaraźliwy. Jeżeli tak...Biedna Agula.... Rozweselona skończyła rozmowę. Poczuła zmęczenie. Złapała w locie koszulkę nocną i weszła do łazienki. Wchodząc pod ciepły prysznic jeszcze pomyślała.....- śmiech, śmiechem, ale tam tyle trupów w tym suficie leży... Ciepła woda zmyła krew na jej rekach, raczej dokładnie piankę poli...czegoś tam, jej myśli wzięły ostry zakręt i wlazły po raz kolejny w kałużę wspomnień. - O kurcze ...znowu- zła już na siebie, pomyślała. A jakby tę kałużę tą pianką tak potraktować.... Wspomnienia legną trupem i następny krzyż można by postawić...tak sobie konfabulując dalej pieściła swoje ciało kropelkami wody...które spływały, spływały coraz zimniejsze, wolno ale upierdliwie, dając poczucie rzeczywistości. - Znowu ktoś na dole wodę puszcza. Kurde...zamarznę kiedyś przez was....- I z tym okrzykiem wyskoczyła spod prysznica. By za chwilę wejść w objęcia Morfeusza.... |
|||
2008-02-15, 20:37:52
Post: #2
|
|||
|
|||
no.... ale trzeba zaznaczyć, że opowiadanie jest oparte na faktach autentycznych
|
|||
2008-02-15, 20:50:06
Post: #3
|
|||
|
|||
Ninoczka napisał(a):Ginsana napisał(a):no.... opowiadanie jest oparte na faktach autentycznych niedobła taka....a szerszenie wielkie takie były jak................... |
|||
« Starszy wątek | Nowszy wątek »
|
Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości