Fragmenty opowiadania o Martusi
|
2009-04-11, 15:44:50
Post: #1
Fragmenty opowiadania o Martusi
|
|||
|
|||
1
Martusia była kuzynką, córką siostry mojej Mamy, towarzyszką zabaw u dziadków, rówieśnicą, której nie lubiłem w dzieciństwie. Nie lubiłem, gdyż odznaczała się powagą, dojrzałością rozwiniętą nad wiek. W odróżnieniu ode mnie, była uparta i stanowcza. Uparta była ponad miarę. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, nic nie mogło zawrócić jej z drogi. Powzięta przez nią decyzja musiała się zakończyć realizacją. I to realizacją udaną. Inne nie wchodziły w grę. Przez wiele lat nasze kontakty były urozmaicone oczekiwaniem na wieści. Jednakże tak zwane losy rzuciły nas w różne strony i tym sposobem poprzednio intensywne, uległy naporom nieznośnej geografii. Pisywaliśmy do siebie listy, sążniste i nietypowe, bo istotne, poprzeplatane relacjami z drobiazgów. Z każdym strzępkiem wspomnienia, powstawały w nas lawiny odmiennych skojarzeń, powarkiwaliśmy na siebie korespondencyjnie, prostowaliśmy zatarte fakty, przedstawialiśmy je po swojemu, czyli obiektywnie, a moje wyblakłe wspomnienia, uzupełnione listami Martusi, dawały mi obraz utraconego domu. Pisywaliśmy o sprawach zrozumiałych tylko dla nas, tylko wtedy, gdy znało się ich kontekst, gdy wiedziało się, kto jest kim, jaki wuj, jaka ciotka, skąd się wywodzą, co reprezentują. Mimo dzielącej przestrzeni, docierały do mnie wiadomości o różnej wadze, jedne usypiające, inne nie. Przedstawiała mi zamazane w pamięci, ledwo naszkicowane sylwetki ludzi z naszej rodziny, z którymi miałem luźny, iluzoryczny, niemal śladowy kontakt. Przejezdni, znajomi, przygodni turyści zawadzający o moje okolice, donosili mi, co z nią, jak się ma. Z biegiem lat listy od Martusi nadchodziły rzadziej i nieregularnie. Lakoniczne, ograniczały się do zwięzłych komunikatów, do krótkich depesz. 2 W parę lat po rozwodzie, Mama Martusi wyszła za mąż powtórnie. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi - książkę. Jednak ani kwiaty ani książka, nie były podarunkami mającymi ich oszołomić, olśnić, zmusić do wdzięczności. Traktował je normalnie. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: pragnął sprawić im przyjemność. Z mety zaskarbił sobie sympatię Martusi, bo polubił ją bezinteresownie. Polubił ją nie dlatego, że była córką jego żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, że dostrzegł w niej człowieka. Wkrótce nazywała go Tatą. W odróżnieniu od biologicznego, nie stanowiła dla niego przykrej wpadki zagalopowanego ciała. Ani jej, ani Mamy nie pouczał, nie strofował, nie dopasowywał do swoich wyobrażeń o małżeństwie. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Zabierał je do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, ale choć był małomówny, wyrażał się celnie. I tak im się wiodło, aż zaczął słabować. Przestał wstawać, zmalał, upodobnił się do wiórka. Odzywał się monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, poiła go ziółkami i serwowała grog z wanilią. W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, szczególnie dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten, że większość jego znajomych poczynała migać się od częstych wizyt, odsuwać się od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie, coraz mniej chętnie, z tłumionym wysiłkiem. Wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie. Burzył im ustalony porządek rzeczy. Naburmuszeni, wiercili się niespokojnie, Coraz łatwiej udawało im się nie patrzeć na Tatę Martusi. Nie odwzajemniał ich spojrzeń, leżał, przechodząc na drugą stronę, jak gdyby już był poza ich percepcją. Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, którzy od razu wiedzieli, czy opłaca się posiedzieć przy nim, czy kalkuluje się wkupić w jego przychylność, sztucznie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani, szeptali między sobą. Zmieszani sytuacją, w jakiej się znaleźli, porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że uczestniczą w jego umieraniu. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się Tacie Martusi, nie byli tego tacy pewni. Jej Tata przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi, zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, zbierał resztki sił do odbycia następnej rundy, szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym. Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku zabezpieczyć prześliczne wiązanki i gdzie kupić wieńce, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski lub w co ubrać twarz na stypę. Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i wymizerowanym krokiem, podchodząc do okna, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, wychodzili. Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało się stać, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać się z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby tego chciała, bez osłonek, otwarcie, swobodnie. Obwiniała go o to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo za późno dla niego. Przychodziły, gdy nie były już możliwe do przekazania, bo na wypływające z nich wnioski nie było już odpowiedniej pory, bo już wkrótce okazywało się, że ci, których dopiero co zdążyła pokochać, z którymi chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona. Nie mogła pogodzić się z tym, że jej miłość skończyła się, nim nastała. Powoli, uparcie, odczuwała, że to, w czym dzisiaj tkwi, nie odpowiada wczorajszym wspomnieniom, że wkracza w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota za Rodzicami nie ma wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już. Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła że jest z nią nie tak, jak chciała. Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci teraz, gdyż uprzytomniła sobie, że oczekując nastania łatwiejszych dni, możliwe, iż nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędziło nie w tym kierunku co ona i choć wydawało się, że jest w stanie pokierować nim, ulegała rozumowym chimerom. Bo nawet jeśli nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać. Bo chimerami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło. 3 Śmierć Taty zbliżyła ją do Mamy. Kiedy po ceremonii pogrzebowej znalazły się w domu, już nie było im jak zwykle. Już jak zwykle nie poszła do siebie, lecz siadła z ciotką przy stole i piła herbatę. Początkowo ciotka trzymała fason, lecz gdy Martusia zorientowała się, że jest z nią coś nie tak, nie mogła już temu zapobiec. Poprzedni świat jej Mamy uległ deformacjom i nie potrafiła sobie poradzić z obecnym. Zaczęło się od kluczy, od poszukiwania biletów na koncert, które nie leżały, jak Bóg przykazał, na tradycyjnym miejscu, w portfelu, ale wyzywająco byczyły się w gabinecie. Klucze były jednak tylko pretekstem do rozpoczęcia grubszej awantury, do zainaugurowania sprzeczki z aluzjami, z wywijaniem czym się da, z trzaskaniem czym popadnie, były pretekstem do wszczynania scysji z ostrym strzelaniem gaf, z powiedzeniami o jedno słowo za daleko, uwerturą do awantury wielowątkowej, niekontrolowanej, uwolnionej z hamulców, będącej odprężającą reakcją na smutek po uroczystości na cmentarzu. Mama Martusi podawała ton i rozlegały się jej rozważania o złośliwości przedmiotów martwych, zaczynało się jej posępne napomykanie o wszystkim, tylko nie o własnej sklerozie, rozpoczynało się wyjaśnianie, że to z Martusi pierwszej wody bałaganiara, ziółko, niewąski model i aparat, że sama je tam wtryniła, by udowodnić, że Matka ma bzika, że już nie może być sobą bez pomocy z zewnątrz, że Martusia wmawia w nią incydenty z kluczami po to, by się czuła źle, by została jej przypisana wina za śmierć męża, człowieka, którego tak bardzo jej brak. Po tej krasomówczej eksplozji, następowała dystyngowana, obrażona, zaczepna cisza. Rozmowy nie kleiły się, były przerywane, sztywne. Matka i córka, obie miały zwarzone, podłe nastroje i każda z nich czekała na dementi, na wzajemne pokłony i radosne buziaczki. Jej niesprawiedliwości oplątywały Martę coraz ciaśniejszą siecią oskarżeń i wymówek. Mama siedziała teraz w ulubionym miejscu, na tapczanie i patrzyła na łóżko zasłane nieobecnością męża. Była apatyczna, cierpka, pogrążona w reminiscencjach i jałowych kontemplacjach. Zaczęła nie dbać o siebie. Czesała się tylko wtedy, gdy ktoś miał przyjść. Przestała malować się i ubierać w czyste sukienki, a w łazience za długo było mydło i ręczniki wisiały za suche. Krążyła teraz po mieszkaniu w swoim łaciatym szlafroku, ale jeżeli w okresie gubienia kluczy demonstrowała oburzenie, to teraz, w epoce czystych ręczników, chód cioci był lekceważący, zobojętniały i coraz częściej wystawała w oknie. Ale po tej depresyjnej kwarantannie ponownie zaczęło interesować ją życie. Wkrótce obie układały scenariusze przyszłych planów. Marta opowiadała się za studiami, psychologią, czy czymś takim, jej rodzicielka, by wyjechać, by wrócić na stare śmieci, najchętniej do dziadków, do ich domu. 4 Z domem tym wiązały się martusiowe wspomnienia. I moje. I Mamy Martusi także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, z wygłodniałą uprzejmością wpadali w babcine ramiona, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka. Pojawiały się osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor. Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, roztrajkotane, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, za to z ponurymi widokami na garbaty los. Czując się niezgorzej w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku. Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec. Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane prawdą, odsączone z precyzji, schodzili się z zewsząd, wpadali na moment, na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie, dorośli na rozdrożu, przed jazgotliwym rozwodem, po przewodach sądowych, ogryzieni przez biedę, zniewoleni bogactwem. A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą, dumne watahy par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z rezolutnym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na łóżku wytapetowanym podręcznikami do empatii, z milusińskimi podtykanymi mu do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami. Rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry, rozdygotany, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie. Dziadek, były ktoś, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do łóżka. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Naraz począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę. Nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu. Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług, jako biologiczny element zabudowy mieszkania. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami, jej zawziętym kłusowaniem wśród garów, toteż zostawił jej prostackie historie, a sam uciekł w poezję. Uczepił się przeżyć z górnej półki, przeżyć odległych od twardego stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego ekscentryka parającego się przenikliwością, wahającego się człowieka, który nie wie, czym należy martwić się najprzód, klerka, który wziął się za deliberowanie. Z nagła odgrodził się od córek i synów. Z upływem czasu przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzie, ich dobre strony, ich duchowe proporcje i kontury, zmieniały się w okamgnieniu, co wprowadzało bałagan, zamęt w kontaktach. Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nie frasował się kimkolwiek z nich. Byli tacy fuj, tacy małostkowi. Odkąd przestał bywać poza łóżkiem, nie zależało mu na własnym wizerunku: sprzeciwiał się infantylnej wierze w autorytety, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to nawet, czego się nauczył poprzednio, co mu wpojono, na czym jednak zawiódł się z kretesem. Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać. Wolał nie, gdyż nie znosił chichotu za plecami, gdyż nie potrafił nad nim zapanować, nie umiał go ujarzmić. Dzierżąc w dłoniach kropelkę z odrobiną lodu, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej martwych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od zaznaczeń urojonych wysp i plaż, gęstniał od map rysowanych palcem na kołdrze. Placem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie, co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego rozszczebiotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, wyrastały żółte piaski bezkresnych pustyń. Niewidoczne i nieudolne, wyobrażały to, co wyobrażały: łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi. Odpustowy urok tych jego podróży po kołderce, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz w łóżku, podczas lektury awanturniczych książek, książek przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, językiem balii pełnej piratów, zachlanych piratów siedzących okrakiem na beczce z rumem. Przeważnie jednak oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, mizantrop z uchem przylepionym do radiowego pudełka, słuchał Wolnej Europy, słuchał trzasków, rzężeń i świstów zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie. Tłumaczył im, zakutym profanom, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Im, bo mnie już wtedy nie było u dziadków. Jednak wyjaśniał niedokładnie, bo, jak zwykle, miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język. Roztaczał przed nimi swoje optyki, a zgadzał się ze sobą tak otwarcie, uporczywie i miażdżąco, że gdy kończyły się jego nietrzeźwe rekolekcje, mogli odetchnąć z ulgą i pójść wreszcie na kolację, mogli zająć się rozmową z babcią i żarciem jej potraw, on zaś pozostawał w łóżku, leżał w nim z gderliwą świadomością, że i tak nie przewalczy ich niechęci do swojej prawdy, że i tak nie odbierają go na tej samej fali, bo przytakują mu tylko przez grzeczność, dla świętego spokoju. Nie wiedzieli, jak mają postąpić, gdy je wygłaszał, nie wiedzieli, jakie zająć wobec nich stanowisko. Czy sprzeciwić się im, czy przyjąć za dobrą monetę i udać, że je podzielają? Powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały? Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty, w dyskretne pukania się w czoło. Podnosił głos, jeszcze zdrowy, jeszcze tubalny i władczy, a późniejszymi czasy - rozbity, dyszkantowy, ochrypły od zapijaczonych tyrad. Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od niedostatku konkretów, potknięć i mechanicznych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem. 5 A na ostatku zjawiał się wuj Ząbek. Wuj Ząbek, oryginał, tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany gdziekolwiek, przyjmowany ze względu na swoją szczerość, z którą czasami nie wiadomo było, co począć, gdzie się przed nią schować, nie wchodził, ale wślizgiwał się. Przeważnie był sam, gdyż nie przelewało mu się na płciowym odcinku, gdyż nie był w posiadaniu żadnej świeżej zdobyczy do pokazania, nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści. Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne z racji nieokreślonego przywiązania, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące. Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zamglone, powłóczyste oczęta udające głębię. Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia. Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu, gdy tylko odzyskał rezon, przystępował do wyrażania swoich sądów. Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, typka który wziął urlop od zmartwień, który wziął rozbrat ze swoją przeszłością, któremu już nie chce się wiedzieć czegokolwiek na sto procent, który zrezygnował z udowadniania, że białe jest nieco czarne, który miał gdzieś i potąd nieustabilizowane, z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne. We własnym mniemaniu był wesoły, jak trzeba, smutny, jak nie, był luzakiem, człowiekiem tolerancyjnym, wyrafinowanym, uniwersalnym znawcą ludzkich błędów, ofiarą losu pozbawionym praw do noszenia aureoli. Uwielbiał słuchać pochwał, być akceptowanym bez zastrzeżeń, co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, idealny wzór do naśladowania. Powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem, wyróżniać się tym, że się nie wyróżnia, zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem, że nie chce obnosić się ze swoją histerią. Nie znosił natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać w nim ułomności, gdy zaczynano starannie, na zimno i brutalnie go demaskować. Nie mógł pogodzić się z tym, że wytykano mu wady, do których się nie przyznawał, którym kategorycznie zaprzeczał. Kiedyś nie stronił od wylewności, kiedyś z zapałem gawędził o swoich ujemnych szansach i paskudnych niedosytach, wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji. Powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba. Wmówiono mu, że kto uchyla się od publicznych umartwień, kto nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, nie obnaża się w świetle jupiterów, kamer i wystudiowanego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, ten odstaje od mądrych ludzi, od istot, które wiedzą, jak się ustawić, którym powodzi się na wszystkich frontach. Wpojono mu przekonanie, że kto ociąga się w zbiorowych spowiedziach, brany jest za odmieńca, dziwaka, niedojdę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy i komitywy. Uwierzył. Tym silniej, że raporty z mniemań były na topie, że do dobrego tonu należało składanie meldunków ze szlajania się po egzystencjalnych rozkrokach. Taktyka stadnego działania świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistości, zasługiwała na wiwaty. Dostosował się do niej, gdyż nowa era wymagała nowej aranżacji. Co więcej, domagała się strywializowania i uogólnień. Dążył więc do zwrócenia na siebie uwagi, przywdziewał papkinowskie miny, chciał, by było o nim hałaśliwie. Wkrótce jednak odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością, zrezygnował z bycia na celowniku. Gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niepowodzeniach, wycofał się z tandetnych wynurzeń, odłączył się od nurtu pokutników na zamówienie. Od tej pory uwziął się, by nie lubić ostentacji. Zapragnął, by znano go z powściągliwości. Zanim więc wypowiedział jakieś zdanie, toczył ze sobą walkę. Toczył walkę, by wszyscy mogli zaświadczyć o wysiłku, z jakim chce zmienić się na plus. Przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka. O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia publicznych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem. Ale tak czy siak, dla Martusi był hipokrytą, był pieczeniarzem, a jego walka, walką na gumowe noże. Był dla niej ćwikiem dostosowanym do epoki, wujem najnowszej generacji, bezczelnym i zachwyconym sobą mądralą, który nie wyobrażał sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu, wujem pozującym na człowieka z metką od Armaniego. 6 A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku. Rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja nowinek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem, a dla Martusi najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki. Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają rogatki niedostępnych dla niej spraw, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień. Oto znalazła się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą. O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie. całość: http://www.plezantropia.fora.pl/b-okiem-...,3777.html Bajki są bajkami dlatego, że zwycięża w nich DOBRO. Odwrotnie, niż w rzeczywistości paradującej w nas w bardzo nieseksownych gaciach. |
|||
« Starszy wątek | Nowszy wątek »
|
Wiadomości w tym wątku |
Fragmenty opowiadania o Martusi - Owsianko - 2009-04-11 15:44:50
|
Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości