2009-04-14, 12:06:17
Choć znaliśmy się od lat, jeszcze z budy, choć był moim rówieśnikiem, facetem wzrostu mniej więcej niesporego, uraźliwym ponad normę, subtelnym do granic wytrzymałości, to przecież mówił, myślał i zachowywał się, jak człowiek starej daty.
Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasu domu pełnego ludzi, narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu, mógł przerodzić się w atak.
Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy na głos rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy, taktykę do przewidzenia przez początkującego, pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania, do wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Należało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z jego prądem, znosić przeciągłe chwile namysłu, wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie wykonywania posunięcia, w momencie chwytania byka za rogi, w przełomowym raz kozie śmierć, w okamgnieniu zastanawiania się nad ruchem, na którego wykonanie każdy dobry szachista, a nie grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy automatycznego myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował go przez minut pięć.
Należało ścierpieć jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk.
Należało, ze skrzętną uwagą, słuchać jego łacińskich przysłów i udawać, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, dawaniem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
2
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, już nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem, ze swoją pustką w milczącym domu, ze swoim obsesyjnym, niemęskim patrzeniem na fotografie w albumie, już bym nie umiał obojętnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że w środę, rozmawiałem z nim, żartowałem, że wszystko jest na medal, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.
Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasu domu pełnego ludzi, narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu, mógł przerodzić się w atak.
Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy na głos rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy, taktykę do przewidzenia przez początkującego, pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania, do wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Należało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z jego prądem, znosić przeciągłe chwile namysłu, wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie wykonywania posunięcia, w momencie chwytania byka za rogi, w przełomowym raz kozie śmierć, w okamgnieniu zastanawiania się nad ruchem, na którego wykonanie każdy dobry szachista, a nie grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy automatycznego myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował go przez minut pięć.
Należało ścierpieć jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk.
Należało, ze skrzętną uwagą, słuchać jego łacińskich przysłów i udawać, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, dawaniem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
2
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, już nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem, ze swoją pustką w milczącym domu, ze swoim obsesyjnym, niemęskim patrzeniem na fotografie w albumie, już bym nie umiał obojętnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że w środę, rozmawiałem z nim, żartowałem, że wszystko jest na medal, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.